[TNWB] Rozdział 7. Interludium: Seria rozmów

    Stał tyłem do pulsującego serca swojego domu. Miękki szum narastał, aż w końcu zagłuszył jego zmysły i pociągnął go w dół, na szorstką kratę, którą miał pod stopami. Po prostu nie mógł zrozumieć. Wyciągnął przed siebie rękę, po czym ułożył ją na swojej klatce piersiowej, czuł pod dłonią bicie dwóch serc, uderzających w żebra. Dlaczego nie mogła zrozumieć, dlaczego oni… Brzęczenie jego TARDIS stało się nie do zniesienia i stanowczo pchnął, wypychając ją ze swoich myśli. Na całym statku zapanowała cisza, aż pozostało tylko miarowe bicie jego serc w piersi i gonitwa myśli w głowie. Uderzył pięścią w szorstki metal.


Uderzyła głową w drzwi. Tępy łomot wypełniał jej czaszkę, nieustępliwie uderzającą o drewno, raz za razem, aż jej oczy zamgliły się, byle tylko nie płakać.

Głupi, idiotyczny kosmita.

Rose przeciągnęła drżącą ręką po twarzy i prychnęła. Serce biło jej w uszach. Rytmiczne pompowanie drażniło ją nieustannym bębnieniem o klatkę piersiową.

Dlaczego nie mógł zrozumieć? Dlaczego był taki…

– Ach! – znów odrzuciła głowę do tyłu

Trzask!

– Kurwa! – złapała się za głowę. To było głupie. Miała wrażenie, że rozłupała czaszkę na pół. Powoli spojrzała na rękę i westchnęła z ulgi. Nie było krwi. Dobrze. Ale… – Kurwa – ból przeszywał jej ciało, falował po ramionach i docierał do wciąż bijącego serca – Och, cholera… – Rose podniosła się na nogi i pokuśtykała przez pokój do czekającego na nią łóżka. Jego miękka, chłodna pościel przyległa do jej rozgrzanej twarzy. Ledwie zdążyła westchnąć, ciesząc się tym uczuciem, gdy lekki trel rozbrzmiał, podsycając jej ból głowy. Przez chwilę rozważała rzucenie telefonem w te same drzwi, o które prawie rozpryskał się jej mózg. Zamiast tego zaczęła szukać tej głupiej komórki i otworzyła ją, praktycznie wyszczekując jakieś powitanie, poprzez dzwonek, który zaczął wypełniać jej uszy.

Rose, wszystko w porządku?

Rose podskoczyła, słysząc ten głos, telefon upadł na podłogę. Otrząsnęła się, poprawiła na łóżku i podniosła telefon

– Profesor?

Tak. Jeszcze raz: wszystko okej? – głos kobiety zadrżał, jakby była rozproszona. Rose zamilkła. Nie znała tej kobiety, tej osoby, która wiedziała o niej wszystko, a na dodatek najwidoczniej była telepatką.

Czekaj? Telepatką?

Trzymając mocno komórkę Rose przycisnęła ją do ucha i wypuściła drżący oddech

– Umm… dzisiaj stało się coś dziwnego – przestała, czekając na jakąś odpowiedź, a gdy ta nie nadeszła, mówiła dalej, starając się, by emocje nie wpłynęły na jej słowa – Uratowałam kogoś i mogłam przy tym otrzeć się o śmierć, więc Doktor jest zły. Poza tym… – przerwała

– Poza tym co?

– Myślę, że jestem telepatką – szepnęła, jakby mówiła do siebie, a nie do osoby po drugiej stronie telefonu. Nastąpiła długa przerwa. Rose zaczęła liczyć uderzenia swojego serca, zanim nadeszła odpowiedź

Tak, i co w związku z tym? – Rose roześmiała się. Nie tego się spodziewała.

– Co masz na myśli mówiąc “co w związku z tym”? Na wypadek, gdybyś nie wiedziała, ludzie nie powinni być telepatami – Profesor prychnęła

–  Tak, ale tak naprawdę nie jesteś człowiekiem, prawda?

– Co?

Niewielu ludzi staje się boginią i odchodzi w pełni człowiekiem. Ale już o tym wiedziałaś. – Rose odłożyła telefon i pozwoliła swojemu bezwładnemu nadgarstkowi opaść na swoje udo. Oczywiście, wiedziała, że Bad Wolf jest za to wszystko odpowiedzialna, ale po prostu nie zdawała sobie sprawy z tego, że może to być coś więcej, niż bycie psycho-wrażliwą. Ale skąd Profesor o tym wiedziała? Rose podniosła słuchawkę i ze smutkiem spojrzała na drzwi. Pytanie cisnęło się jej na usta

– Profesor? Jak? Dlaczego… zadzwoniłaś? – wyszeptała bojąc się odpowiedzi. Czy kobieta miała jakieś jednokierunkowe połączenie z jej umysłem?

Bo mnie potrzebowałaś – Rose podciągnęła nogi do klatki piersiowej, jednak nie dodało jej to otuchy – Nie martw się tym, że jest zły, zawsze był wobec Ciebie nadopiekuńczy – Kobieta zamilkła i Rose niemal słyszała jej uśmiech – Wkrótce pokażesz mu, jak dobrze potrafisz o siebie zadbać

– I wiesz o Bad Wolf? – Rose czuła jak trybiki w jej głowie pracują

– Rose – westchnęła kobieta, wychwytując o co dokładnie jej chodzi – nie próbuj tego rozgryźć, jeszcze nie. Zaufaj mi

– Ale…

– Zaufaj mi – blondynka odsunęła się, głos Profesor obniżył się ostrzegawczo i nagle przypomniała jej Doktora. Odpędzając tę myśl, westchnęła i zgodziła się, odkładając te rozmyślania na później

– Dobra

Dobra – Profesor westchnęła do telefonu, a Rose poczuła ulgę kobiety. Niemal poczuła się źle, wiedząc, że na pewno odkryje kim ona jest. Niemal. Potrzebowała odwrócenia uwagi – Więc opowiedz mi o swoim dniu, dlaczego Doktor zrobił się taki… – Rose wiedziała, że kobieta robi miny i parsknęła śmiechem, nim zdążyła się powstrzymać. Westchnęła i przewróciła się na brzuch. Przez chwilę przypominało jej to wieczorne piżamowe imprezy z dziewczynami z osiedla i różowe poduszki rozrzucone na uwalonej od picia podłodze. To było tak dawno. Na tę myśl poczuła ukłucie smutku. W tamtym czasie uważała czas spędzony z przyjaciółmi za coś oczywistego, mając gwarancję wieczności, która nigdy nie nadeszła. Połowy z nich w ogóle już nie znała, a z innymi tylko czasami wymieniała parę zdań. Nie pamiętała kiedy ostatni raz rozmawiała z Shareene, ani co jej wtedy mówiła. Prawdopodobnie jakieś kłamstwo na temat “gościa” z którym podróżowała. Rose sięgnęła do szyi i prześledziła palcami małe wgłębienia pozostawione przez paznokcie Sneeda. Jak mogłaby wyjaśnić coś takiego swojej starej przyjaciółce?

Ale Profesor Mogła z nią porozmawiać o wszystkim, co się wydarzyło. Nawet jeśli nie do końca rozumiała tę kobietę, to i wiedziała wystarczająco dużo o Rose i Doktorze, by móc stwierdzić, że poznała ją lub Doktora w swojej przeszłości. A jeśli wiedziała o Bad Wolf… Rose westchnęła i przysunęła telefon do ucha. Jak  powiedziała, potrzebowała odwrócenia uwagi.

– Okej. To zaczęło się, gdy spotkaliśmy w restauracji tę dziewczynę… Poszliśmy na frytki i ta kobieta, prawdopodobnie  w moim wieku, może trochę starsza, weszła do knajpki. Podeszła do mnie i mówi, jak ma na imię, Gwen, i że mnie wyczuwa. Jakby telepatycznie. Krótko mówiąc, otrzymała imię na cześć swojej prababci, Gwyneth. Później, TARDIS, nasz statek – wyjaśnia – zabiera nas na spotkanie z nią w… 1869 roku – Czy wiedziała o podróżach w czasie? Prawdopodobnie tak, jeśli o ich zna. Rose wzruszyła ramionami, nie będzie lepszego momentu, żeby jej to powiedzieć, i to nie tak, że Doktor nie daje ludziom wskazówek przez cały czas.

– Niech zgadnę, uratowałaś ją, lekkomyślnie nie dbając o własne bezpieczeństwo i dlatego Doktor jest zły i zdenerwowany? – Rose zbladła

– Dokładnie tak się stało…– Huh. Być może Profesor naprawdę znała ich w przyszłości.

– To jest ta sama sytuacja, co na stacji. On jest zdenerwowany, bo mu zależy, a ty jesteś zdenerwowana, bo…? – Rose wpatrywała się w sufit, pozwalając, by na myśl o tym zalał ją wstyd

– Ponieważ go chroniłam, a on nie zdaje sobie z tego sprawy

– Jak go chroniłaś?

– Gelthowie, rzeczy, które miały zabić Gwyneth. Mówiły o… – Rose przerwała, nie była pewna, jak dobrze Profesor ich znała, a Wojna Czasu nie była jej historią do opowiedzenia – ...wojnie... Doktor był uwikłany w tę wojnę, a Gelth wspomniał o niej, aby żerować na jego współczuciu. Jeśli Gwyneth umarłaby z tego powodu, byłaby tylko kolejną twarzą w jego koszmarach. Kolejnym wyrzutem sumienia.

– Ale gdybyś ty zginęła? – Rose wzruszyła ramionami. Szczerze mówiąc i tak była  prawie pewna, że nie mogła tam umrzeć

– Bad Wolf nie bez powodu wywołała u mnie telepatię. Pomyślałam, że może właśnie po to... Aby ocalić Gwyneth – Rose usiadła i tępo wpatrywała się w dzieła sztuki wiszące na jej ścianach. Niepewna myśl prześlizgnęła się jej przez głowę, gdy wpatrywała się w niebieskie wiry galaktyki zawieszonej pomiędzy mglistymi mgławicami, czule muskanej jaskrawymi różami i błękitami – Czy to samolubne? Że część mnie uratowała Gwyneth, by uratować Doktora?

– Nie. Myślę, że chcesz po prostu ocalić wszystkich. Masz wielkie serce, Rose. To jest to, co w tobie kocham – Rose zarumieniła się na te słowa i odwróciła twarz. Jakby chowała się przed spojrzeniem kobiety – On też to kocha.

– Dzięki – Westchnęła długo, drżąco i wstała. – Chyba powinnam z nim porozmawiać – Profesor zaśmiała się ciepło

– Prawdopodobnie tak. Och, i... Rose?

– Tak?

– ...nieważne. Tylko bądź cierpliwa. Czasami jest idiotą – Rose zachichotała

– Mówisz jakbym tego nie wiedziała – Potrząsnęła głową i śmiejąc się po raz ostatni, zamknęła telefon.

Czas zmierzyć się z trudnościami. Ale najpierw... spojrzała na swoją puchatą sukienkę, w kolejce było przebranie się. Potrzebowała swojej zbroi bojowej.


Gdy weszła do sterowni, w TARDIS panowała niesamowita cisza. Buty stukały o metalową podłogę, Doktora nie było nigdzie widać. Rose prawie westchnęła z frustracji, czując, że jej obcisłe dżinsy i skórzana kurtka nie miały najmniejszego sensu, jeśli nie było go tutaj, żeby się z nią kłócić. Nie było sensu nosić zbroi, jeśli nie zamierzało się walczyć. Chodziła wokół elementów sterujących, lekko muskając palcami przyciski, które, jak zauważyła, zupełnie nic nie dawały; po prostu lubił je naciskać, żeby wyglądać imponująco. Rose zaśmiała się wymownie.

– Z czego się śmiejesz? – Głos Doktora dobiegł zza jej pleców, zaskakując ją. Odwróciła głowę i przyjęła jego napiętą postawę. Ramiona Doktora były skrzyżowane, w udanej imitacji zwyczajności, ale jego ramiona były napięte, a jego pytanie brzmiało niepewnie, gdy odtworzyła je w głowie.

– Och – Rose odchrząknęła, czując nagłą suchość w gardle – Nie nic! – Uniósł brwi, a Rose westchnęła, odwracając się całkowicie w jego stronę – Doktorze… myślę, że powinniśmy teraz przeprowadzić tę kłótnię – Ciaśniej owinęła się kurtką, teraz naprawdę zadowolona ze zmiany ubrania. Nie wyobrażała sobie robić tego w tej sukience.

– Kłótnię?

– No cóż – zakołysała się na piętach – Tak właśnie będzie, tak? To znaczy, jesteś zły, bo mogłam umrzeć, a ja jestem zła…

– Ty jesteś zła?! – Zrobił krok do przodu, a na jego i tak już pomarszczonym czole pojawiła się zmarszczka.

Rose skrzywiła się, słysząc jego cyniczny ton. Skrzyżowała ramiona, naciągając kurtkę ciasno na klatkę piersiową i naśladowała jego postawę, zaciskając pięści i wbijając paznokcie w niebieską skórę ubrania

– Tak! Tak, jestem zła! – Odwarknęła – Nie robię nic innego, jak tylko pomagam, a ty ciągle… odpychasz mnie. Te… rzeczy – splunęła, zbyt wściekła z powodu tego, jak skrzywdzili ją i Doktora, by nawet wypowiedzieć ich imię – ...wspomniały o Wojnie Czasu, a się zamykasz! A potem ich bronisz i zobacz, do czego nas to doprowadziło! Prawie umarłam, Gwyneth prawie umarła, a pan Sneed umarł! – Rose dyszała i zamarła, widząc wyraz jego twarzy – Och, doktorze… ja nie… – Nie to chciała powiedzieć

– Walczyłem w tej wojnie – zamknął oczy i zrobił krok w jej stronę

– Co? – Ramiona Rose opadły bezwładnie.

– Walczyłem, zabijałem i patrzyłem, jak wielu ludzi umiera w tej głupiej wojnie! Więc Rose Tyler – jego głos był pełen mroku i Rose wepchnęła się z powrotem w konsolę, gdy jego oczy rozbłysły, a w jego spojrzeniu pojawił się gniew i pogarda – …wybacz mi, jeśli nie pozwolę, aby błędy tej wojny zrujnowały życie kogokolwiek innego, wybacz mi, jeśli poczuję się trochę winny! Choć może to być niestosowne! – Rose wrosła w swoje miejsce, jej stopy przykleiły się do kraty, a oczy Doktora wpiły się w nią

– Ja… – Zawaliła. Naprawdę mocno nawaliła. Doktor westchnął i uszczypnął nasadę nosa

– Zabieram cię do domu.

– Co nie! – Rose spanikowała i sięgnęła po jego rękaw – Nie możesz! – Wyrwał się z jej uścisku

– Och, tak, mogę. Mój statek, moje zasady – Szarpnięciem pociągnął za dźwignię i wysłał ich w przestrzeń. Rose upadła na podłogę, jej głowa prawie uderzyła w kratę, gdy statek nagle się zatrzymał. Próbowała wstać, żeby go zatrzymać, ale on już się poruszał – Proszę, Powell Estates, Londyn, Ziemia. 2005. Kilka minut po naszym wyjściu. Idź – Podniósł ją i poprowadził w stronę drzwi. Znowu ją zostawiał! Rose naparła na niego i wyciągnęła rękę, by chwycić drzwi TARDIS i używając jej do obrócenia się w jego uścisku.

– Nie możesz! – Łzy zaczęły spływać po jej twarzy i na chwilę twarz Doktora złagodniała. Ale potem znów popychnął ją przez drzwi, chwytając ją za ramię w mocnym, nieubłaganym uścisku – Doktorze, proszę, proszę… nie zostawiaj mnie! – Prawie krzyczała, w jej głos załamał się, jej twarz była zalana łzami. Makijaż plamił jej policzki.

– Rose! – Uniósł wolną rękę do jej drugiego ramienia i obrócił ją twarzą do siebie, unikając jej kopnięć w golenie z irytującym sapnięciem – Rose! Uspokój się! – Rose czkała przez łzy. Nie mógł jej znowu zostawić… nie mógł. Zobaczyła błysk plaży, białego piasku i zimnej wody

– Doktorze – jęknęła. Wyciągnął rękę, żeby wytrzeć jej oczy, a jego własne złagodniały, gdy spojrzał w dół na jej drżącą postać

– Rose... przykro mi – Potrząsnął głową i gwałtownie się odsunął, zatrzaskując za sobą drzwi TARDIS. Rose patrzyła przez chwilę. Nie zarejestrowała syreny oznaczającej znikanie TARDIS, dopóki nie spojrzała na pustą ulicę.

A potem upadła. Twarz w dłoniach i słona woda plamiąca jej ubranie. Jej kolana uginały się w zimnej kałuży, na zamarzniętej ziemi.

Tam mniej więcej godzinę później znalazła ją mama.


Rose leżała zwinięta w koc, trzymając kubek i słuchając, jak mama o czymś mamrocze. Czuła się odrętwiała, słabo poczuła pieczenie na języku, gdy upiła łyk wciąż parzącej herbaty. Odszedł... po prostu odszedł. Zobaczyła brązowe oczy, ludzkiego-jego i jego, którzy kazali jej zrobić to, co on chciał, żeby zrobiła. A potem go nie było. A potem człowiek-on zniknął. I nigdy nie była wystarczająco dobra, by ich zatrzymać. Położyła mokrą twarz nad parą z filiżanki, pozwalając, aby ciepło zakręciło jej się wokół nosa i wpłynęło do czerwonych oczu.

– Przysięgam, że jeśli ten głupi kosmita tego nie naprawi, to tym razem walnę go, jak należy! – Głos jej mamy nadal brzmiał jak monotonne mamrotanie

– kosmita? – Rose odwróciła się do mamy zdezorientowana. Od kiedy jej mama wiedziała...? Jackie westchnęła i położyła ręce na biodrach

– Tak! Twój głupi kosmita po prostu cię wysadza, płaczesz na ulicy i oczekuje, że naprawię bałagan, który narobił! – Jackie usiadła i wyciągnęła rękę Rose w swoją stronę – Co on zrobił, kochanie, dlaczego moja piękna córka jest taka smutna? – Delikatna dłoń wyciągnęła rękę i przesunęła się po jej twarzy kojącym, znajomym ruchem. Kiedy była mała, Jackie trzymała ją na rękach i głaskała po włosach i twarzy, aby uspokoić jej koszmary. Ten ruch był niewielkim pocieszeniem dla myśli kłębiących się w umyśle Rose.

– Od kiedy wiedziałeś, że jest kosmitą? Rose spojrzała na kalendarz wiszący na ścianie. Marzec, 2006. Dwanaście miesięcy, tak jak ostatnim razem. Jackie powinna się bardzo martwić tym, gdzie była Rose, a nie kosmitą, z którym podróżowała. Co tym razem powiedział Mickey?

– Mówiłaś mi, pamiętasz? Podczas twojej ostatniej wizyty widziałem skrzynkę i to wszystko wszystko – Więc nie Mickey... Ale jeśli wtedy ich odwiedziła… Rose zerwała się na równe nogi, rozlewając gorącą herbatę na podłogę

– On wróci!

– No cóż, oczywiście, że tak! Gdyby tego nie zrobił, wie, co bym mu zrobiła. – Jackie groźnie podniosła rękę, a Rose roześmiała się, przeskakując przez mały stolik, by przytulić mamę

– Och! Rose, naprawdę… – Jackie się odsunęła. – tylko co się stało? – Rose spojrzała na ziemię i próbowała się wycofać, ale ramiona matki zacisnęły się wokół jej talii.

– My... pokłóciliśmy się – Wzruszyła ramionami – Powiedziałam coś naprawdę okropnego, a on mnie wyrzucił – Rose przetarła twarz dłonią – Myślałam, że odejdzie na zawsze, a ja… – Przeszył ją szloch. Jackie westchnęła i wstała, mocno ją obejmując. Dłonie mamy pocierały jej plecy w górę i w dół, pozwalając jej szlochom wstrząsać ich ciałami. – Myślałam, że coś schrzaniłem. Powiedziano mi, żebym była cierpliwy, ale…

– Och, kochanie. Cierpliwość nie zawsze oznacza pozwolenie im na robienie co im się żywnie podoba, żeby tylko pozostać blisko. Wiesz… – odsunęła się i usiadła, a Rose usiadła obok niej, ich ręce były splecione – raz pokłóciłem się z twoim ojcem i on wyjechał na kilka dni. Miałaś tylko na kilka tygodni. Myślałam, że go straciłam, ale czekałam każdej nocy. I pewnej nocy, kiedy cię ułożyłam do łóżka, usłyszałam pukanie do drzwi –  Uśmiechnęła się tęsknie, a w jej oku zakręciła się łza – I był tam mój Pete, z bukietem na wpół zwiędłych kwiatów w rękach –  Obie zachichotały, Jackie ze wspomnienia i Rose z własnej wersji Pete'a, tej, w której nigdy nie umarł. Poczuła na sobie cień żalu, nie zdążyła się już pożegnać – Więc może twój Doktor potrzebuje trochę czasu, aby się uspokoić?” – Rose zaśmiała się smutno i uśmiechnęła się, po czym przyciągnęła mamę do siebie.

– Dziękuję

Chwilę później drzwi otworzyły się gwałtownie i oboje odwrócili się, by zobaczyć wyczerpanego Doktora

– To nie było kilka minut. To było dwanaście miesięcy

– Oj, ty deklu! – Rose skrzywiła się, słysząc donośne uderzenie



Rose siedziała obok Doktora na dachu i patrzyła na wschód słońca. To było wspaniałe, ale jednocześnie niezręczne. Napięcie rozciągnęło się w tych kilkunastu centymetrach przestrzeni między nimi. Doktor dotknął dłonią obolałego policzka.

– Przepraszam za to – Rose pokręciła kciukami – Chociaż w pewnym sensie na to zasłużyłeś.

– Tak, tak, zasłużyłem sobie – Przesunął dłońmi po nogach i skierował wzrok na ulicę poniżej. Cisza – Dziewięćset lat czasu i przestrzeni, a nigdy nie zostałem uderzony przez czyjąś matkę – Rose zaśmiała się luźno

– Dziewięćset? Myślałam, że jesteś starszy!

– Oj! – Oboje wybuchnęli śmiechem. Część napięcia opadła po ich przekomarzaniu się.

– Cholernie duża różnica wieku, nic dziwnego, że się kłócimy.

– To twoja wina, powinnaś szanować starszych! – Pokiwał w jej stronę surowo palcem. Rose tylko uniosła brwi.

– Małe szanse – Uśmiechnęli się i odwrócili od siebie.

– Rose…

– Doktorze…

– Oh!

– Przepraszam… – Rose potrząsnęła głową i gestem nakazała mu mówić. Powiedziała swoje i to go sprawiło, że ją zostawił. Teraz musiała uzbroić się w cierpliwość i wysłuchać tego, co ma jej do powiedzenia. Doktor odetchnął głęboko i odwrócił się do niej twarzą.

– Rose-ja… Jest wiele rzeczy, których o mnie nie wiesz – Potrząsnął głową – Nic dziwnego, spotkaliśmy się ile? Dwa dni temu? Ale... cóż, żyję już od jakiegoś czasu, nie kłamię, kiedy mówię dziewięćset lat – Przerwał, czekając na jej reakcję. Rose udałaby jakieś zaskoczenie, gdyby miała dość energii, ale zamiast tego poczuła się wyczerpana. poprzednim dniem i tylko się uśmiechnęła i skinęła głową, żeby mówił dalej – No cóż, w każdym razie widziałam wiele śmierci i nie mogę mieć też twojej na sumieniu, po prostu... – Odwrócił się spuścił wzrok, a potem rozejrzał się po budynkach, patrząc wszędzie, tylko nie na nią. – Dlatego…

– Dlatego odszedłeś – Pokiwał głową. Rose powoli wyciągnęła rękę i położyła dłoń na jego dłoni. Nie poruszył się, ale spojrzał na nią. Prawie zatraciła się w błękitnej głębi jego oczu, zanim się cofnęła. Te oczy były niebezpieczne, zwłaszcza gdy ich wyraz był tak bezbronny.

– Doktorze, nie możesz tak po prostu uciekać, bo mogę zostać ranna. Mam na myśli to, że jutro mogę zostać przejechana przez autobus albo porażona prądem podczas burzy. Jeśli umrę ratując kogoś lub nawet całą planetę, to będzie zwycięstwo w moich oczach –  Spojrzała na niego, splatając ich palce – Ale wolałbym to robić z tobą – Położyła mu dłoń na kolanach i przesunęła się, by oprzeć się o jego bok – Przepraszam, spanikowałam, kiedy odszedłeś. Zrobił to ktoś… dla mnie naprawdę ważny i myślałem, że nigdy tego nie zrobisz. To było samolubne z mojej strony. Możesz odejść, kiedy chcesz, tylko… możesz mi coś obiecać? – Odwróciła głowę i spojrzała w te wrażliwe, niebieskie oczy. Przełknął i znów na nią spojrzał. 

– Co takiego? – Rose zatrzymała się i przesunęła wzrokiem po jego twarzy, po czym podniosła je z powrotem, by spotkać jego spojrzenie – Najpierw mi powiedz, powiedz szczerze, że odchodzisz, a pozwolę ci odejść. Tylko nie dawaj mi fałszywych obietnic i nadziei – Nie zostawiaj mnie z kimś, kto nie jest tobą...

– Rose Tyler… – Spojrzał jej w oczy i przez chwilę siedział w milczeniu. Widziała, jak jego oczy błyszczały ze zdumienia i poczuła, że ​​czerwienieje pod jego spojrzeniem – Jesteś cholernie fantastyczna – Rose uśmiechnęła się na to słowo, jej twarz wciąż płonęła, i pozwoliła, żeby ją przytulił – Przepraszam, że uciekłem – wymamrotał w jej włosy.

– Jest w porządku – Rose wdychała zapach skóry i czasu – Nie powinnam była mówić tego, co powiedziałem. To było niegrzeczne…

– Trochę tak – Rose cofnęła się i uderzyła go w ramię – Oi! Jesteś zupełnie jak twoja matka – Wyciągnął dłoń i położył rękę na miejscu uderzenia, przesadnie reagując na ból. Widziała, jak odcięto mu rękę i wytrzymał bez mrugnięcia okiem, była pewna, że ​​wszystko z nim w porządku.

– Ktoś musi cię trzymać w ryzach.

– Robisz już wystarczająco dużo bez tego całego bicia – Rose poczuła, że ​​twarz zaczyna jej płonąć od tych wszystkich uśmiechów i podniosła wzrok, tylko po to, by dojrzeć statek, otoczony przez dym, spadający z nieba

– A skoro o tym mowa… –Wskazała na górę i zobaczyła, jak twarz Doktora się rozjaśnia. Podekscytowane mrowienie zaczęło przebiegać przez jej ciało, wzywając do kolejnej przygody.

– Och... fantastycznie!


*Interludium - wstawka instrumentalna


Komentarze

MIĘDZYWYMIAR poleca:

On znowu to robi.

Wstęp

Kij od miotły - DRABBLE